top of page
  • Writer's pictureAnna Liszewska

Teren prywatny, zakaz wstępu!! (GPT część 2)

Updated: Dec 14, 2020



GPT nie jest oficjalną trasą pieszą. Oznacza to między innymi, że często wkraczasz na prywatny teren. W rzeczywistości pierwszą rzeczą, którą musieliśmy zrobić, aby dostać się na szlak, było przedostanie się przez wysoką metalową bramę z drutem kolczastym na szczycie. Staliśmy przed nią i nie rozumieliśmy, dokąd iść. Na początku rozglądaliśmy się w poszukiwaniu szlaku, ale potem zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę musimy przejść przez ogrodzenie. Brama otworzyła się i samochodem wyjechał jakiś pan widać było że był niesamowicie zły, że tam stoimy. Matúš popełnił ogromny błąd i rozpoczął rozmowę od zdania „Czy mówisz po angielsku?” Dyskusja zakończyła się, zanim się rozpoczęła. Jednak brama znów się otworzyła i tym razem od razu podaliśmy kierowcy kartkę papieru z hiszpańskim wyjaśnieniem, dlaczego musimy przejść przez jego posiadłość. Przeczytał to, a następnie z niedowierzaniem zapytał: „El Chalten?” „Hm… Tak” -Matúš odpowiedział, przeklinając się, dlaczego nie wpisał tam niczego bliższego niż miasto oddalone o 3000 km. "W porządku!" powiedział nagle i otworzył bramę za pomocą pilota. Po kilku miesiącach wydało nam się to zupełnie normalne. Przeskocz przez bramę, czołgaj się pod ogrodzeniem. W pewnym momencie przestaliśmy nawet zwracać uwagę na znaki „teren prywatny" lub „zakaz wstępu". Faktem było też, że nikt nigdy nie miał problemu spotykając nas na swoim terenie. Ludzie przeważnie przyjaźnie do nas machali lub z zainteresowaniem dopytywali się co robimy.




Zaczynając szlak, byliśmy bardzo stęsknieni za górami, wędrówką i przygodą. Chcieliśmy zniknąć na tym pustkowiu na tak długo, jak tylko się da. Jeszcze w Santiago przed wyruszeniem postanowiliśmy połączyć kilka odcinków. Przy kolejnych dwóch miasteczkach, zamiast schodzić ze szlaku, chcieliśmy po prostu zostać w górach i wędrować. Zakupiliśmy zatem prowiant na 10 dni. Szybko jednak do nas dotarło, jak wielki błąd popełniliśmy. Żar lejący się z nieba, miękki piasek pod stopami, a na dodatek brak skrawka cienia, który, chociaż na chwilę dałby schronienie przed palącym słońcem. Oboje nie zdawaliśmy sobie tak naprawdę sprawy, jak wygląda wędrówka przez gorące półpustynne tereny. Mijając kolejny już wyschnięty strumień, przeraził nas fakt, że się przeliczyliśmy i wzięliśmy ze sobą zbyt małą ilość wody. Nasze zapasy kurczyły się w zastraszającym tempie i powoli rosło w nas przekonanie, że tego dnia już jej nie znajdziemy. W momencie, kiedy zaczęło nas to porządnie martwić, trafiliśmy na „strumień”, a raczej kałużę, która miała jeszcze trochę mętnej, gęstej wody. Po przefiltrowaniu miała ona dziwny posmak i kolor, ale nam wydawała się najlepszym trunkiem na świecie. Nad decyzją rozbicia namiotu nie trzeba było debatować.


Rano zaczęliśmy wędrówkę prawie po ciemku z nadzieją, że uda nam się pokonać solidny odcinek, zanim słońce rozpanoszy się na dobre. Matúš na dodatek dorobił się zapalenia gardła i od poprzedniego wieczoru był na antybiotyku. Przechodząc w kilku kilometrowej odległości od miasteczka, zyskaliśmy towarzystwo w postaci czterech bezdomnych psiaków. Przylepiły się one do nas, jakby od zawsze były częścią naszej rodziny. Powoli kierowaliśmy się w głąb doliny. Było jeszcze grubo przed dziesiątą, a temperatura już robiła się nie do zniesienia. Mimo wczesnej godziny rozbiliśmy namiot na końcu doliny, tuż przed kolejną wspinaczką, która miała doprowadzić nas aż na 3300m. W tym upale nie było szans na kontynuację. Zrezygnowani próbowaliśmy znaleźć rozwiązanie. Na polu namiotowym zostawiliśmy dużą część naszych zapasów, dzięki czemu plecaki stały się znacząco lżejsze, poza tym kolejne podejście zaczęliśmy z czołówkami o pierwszej w nocy. Dociążając się sześcioma litrami wody na osobę (Na najbliższe 100 km mieliśmy zaznaczoną wodę tylko w dwóch miejscach). Przy pakowaniu zdziwieni stwierdziliśmy, że psiaki też się szykują i idą dalej z nami. Próba ich odgonienia skończyła się tym, że nas wyprzedziły. Idąc po ciemku, tylko co jakiś czas widzieliśmy oczy świecące się przed nami. Jakby sprawdzały, czy my dalej idziemy.

Tego dnia po raz pierwszy spotkaliśmy lokalnego kowboja. Wymieniliśmy spojrzenia pełne zainteresowania. Do siodła przywiązane miał dwa dodatkowe konie, które prawie kucały ze strachu, kiedy nas mijały. Za nimi ciągnął się wychudzony kundel podobny do wilczura. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że przez większość północnej części naszej wędrówki, kowboje będą jedynymi ludźmi, jakich spotykać będziemy na szlaku. W Chile nazywani są oni „Arriero” lub „Puestero”, Argentyńskim terminem określającym ten zawód i styl życia jest również „Gaucho”, także sporadycznie używany w południowym Chile. Ci mężczyźni (nigdy kobiety) są zatrudniani przez właścicieli ziemi, którzy posiadają rozległe tereny wysoko w górach. Późną wiosną arrieros przeganiają zwierzęta wysoko w góry i doglądają je tam przez całe lato aż do jesieni, kiedy to zganiają je z powrotem. Latem mieszkają w bardzo prowizorycznych warunkach, jest to przeważnie zaimprowizowane schronisko lub szałas zrobiony z gałęzi. Takie konstrukcje nazywane są „puesto". Z tej bazy odbywają regularne wycieczki konne do bydła, kóz i koni, za które odpowiadają. Zwierzęta, nad którymi czuwają, należą przeważnie do kilku rolników, którzy płacą za usługę w okresie wypasu górskiego.

Jeszcze przed wyjazdem do Chile naczytaliśmy się na temat bydła, które uciekło spod ludzkiego skrzydła, na dziko żyje w odległych częściach gór, często zbija się w stada, ale można też trafić na pojedyncze sztuki. Z powodu bardzo trudnych warunków i dużej populacji pum chętnie atakuje, jak tylko czuje się zagrożone. Dla tego nie byliśmy pewni jak się zachować, kiedy w odległości na szlaku zobaczyliśmy młodego, okazałego byka. Zauważywszy nas, leniwie podniósł się z ziemi. Na początku wyglądał na zdziwionego naszą obecnością. Powoli zbliżaliśmy się w jego kierunku, a im bliżej byliśmy, on coraz bardziej się prężył i coraz intensywniej grzebał kopytem w ziemi. Nie wyglądało to zbyt dobrze. Postanowiliśmy nie kusić losu, zeszliśmy ze ścieżki i ominęliśmy go w bezpiecznej odległości. Byk nie spuszczał z nas wzroku, puki nie odeszliśmy wystarczająco daleko.

W piaszczysto-kamienistej dolinie rozbiliśmy namiot pod jedynym drzewem, jakie mieliśmy w zasięgu wzroku. Jak wspaniale było rozciągnąć się na materacach po bardzo ciężkim dniu wędrówki.  Nagle z zewnątrz dobiegły nas krzyki, gwizdy i ujadanie psów. Matúš szybko wybiegł z namiotu.  Na zewnątrz kręciła się podekscytowana wataha psów a w ich centralnym miejscu na koniach siedziało dwóch Arrieros, na pierwszy rzut oka widać było że byli już po paru głębszych. Starszy ledwie utrzymywał się w siodle. Nadmiernie gestykulując wykrzykiwał niezrozumiałe dla nas słowa.  Matúš szybko podał mu naszą magiczną kartkę z tłumaczeniem. Kowboj nawet na nią nie spojrzał i ani na chwilę nie przestał swojego wystąpienia. Po dłuższej chwili jedyne co udało nam się wyłapać to „El gato" „lion". Zastanawialiśmy się czy powinniśmy zacząć się bać, pumy raczej nie atakują ludzi, ale z jakiegoś powodu próbował nas ostrzec. Matúšowi w końcu udało się im wytłumaczyć, że nie mówimy po hiszpańsku i ruszyli w dalszą drogę zostawiając nas w spokoju.

Następnego ranka zaczęliśmy o wschodzie słońca, pnąc się coraz wyżej. Idąc wzdłuż wartkiego strumienia, zastanawialiśmy się, czy filtrować wodę. Byliśmy już dosyć wysoko i wydawało nam się, że powinno być OK. Chwilę później natrafiliśmy na martwą krowę w małym zagłębieniu stworzonym przez strumień. To całkowicie rozwiało nasze wątpliwości. Podchodząc do najwyższego punktu GPT (3300m), zauważyliśmy ogromny cień powoli wędrujący po ziemi. „Dobrze, że rano udało nam się zmusić psiaki do odwrotu” myśleliśmy sobie, obserwując olbrzymiego Kondora Andyjskiego kołującego tuż nad naszymi głowami. Był tak wielki, że raczej nie sprawiłoby mu trudności porwanie słusznych rozmiarów psa w powietrze. Kondory są największymi ptakami latającymi. Ich waga wynosi do 15kg, a rozpiętość skrzydeł sięga aż do trzech metrów.




Po przenocowaniu przy rzece znowu jak wielbłądy napełniliśmy sakwy wodą, przez najbliższe 50 km nie znajdziemy ani kropli. Kolejny gorący, męczący dzień, ale przynajmniej jedzenia mniej więc plecaki trochę lżejsze. Piaskowa droga poprowadziła nas na obrzeżne tereny kopalni El Teniente, która jest największą podziemną kopalnią miedzi na świecie z ponad 3 tys. kilometrów wydrążonych korytarzy. Zszokowani obserwowaliśmy ilość odpadów skalnych, które zalegały w dolinie, wyrównując ją prawie z okalającymi górami. W miejscu, gdzie powinniśmy zejść z drogi, spotkaliśmy grupkę pracowników stawiających wysokie ogrodzenie. Byliśmy na prywatnym terenie kopalni i nie byliśmy pewni czy nie przysporzy nam to kłopotów. Zaskoczeni naszą obecnością z ciekawością zebrali się dookoła nas. Tym razem kartka z tłumaczeniem okazała się niezawodna. Z dodatkową pomocą aplikacji na telefonie Matúš pokazał kierunek naszej wędrówki. Sami zdziwieni spojrzeliśmy w tamtą stronę. Brak było szlaku, a podsuszone pojedyncze kępki roślinności praktycznie ginęły w morzu piasku. Panowie nie mogli uwierzyć, że właśnie w tamtą stronę wędrowaliśmy, my także. Ostatecznie dopytali się czy niczego nie potrzebujemy i pomachali nam na pożegnanie.

Kierowaliśmy się za pomocą GPS -a i na ile było to możliwe, próbowaliśmy zostać jak najbliżej współrzędnych. Wspinaliśmy się na przeciętny niczym niewyróżniający się pagórek. Po dotarciu na szczyt ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy się na przepięknej grani. Którą wędrowaliśmy już resztę dnia. Wieczorem oblepieni grubą warstwą piasku i kurzu zdecydowaliśmy się zużyć odrobinę naszych cennych zapasów wody, żeby trochę się opłukać. Tym bardziej że z grani obserwowaliśmy zachód słońca nad miasteczkiem Coya, gdzie mieliśmy dotrzeć już następnego dnia.


W końcu zaczęliśmy czuć się dobrze na szlaku. Matúš po paru dniach na antybiotykach czuł się o niebo lepiej. A nasze ciała powoli zaczęły się przyzwyczajać do wysokich temperatur.

Zejście w stronę miasteczka okazało się trudniejsze, niż by się wydawało. Piaszczyste zbocze porośnięte było gęstymi, pół wyschniętymi zaroślami, które były bardzo ostre i raniły odsłonięte części ciała oraz rozrywały plecaki i ubrania. Próbowaliśmy lawirować, na ile było to możliwe, jednak niejednokrotnie byliśmy zmuszeni przedzierać się przez krzaki lub zawrócić i szukać lepszego przejścia.

„Prysznic” w miasteczku wydał się czymś bardzo luksusowym, to nic, że najpierw musiałam zagrzać dużą ilość wody, a potem Matúš polewał mnie kubkiem. Kto by zwracał uwagę na takie nieistotne szczegóły


bottom of page