Anna Liszewska
Kraina wulkanów (GPT część 5)
Updated: Dec 14, 2020

Z dużym wysiłkiem naciągaliśmy przemoczone buty. Nie było w tym nic nowego, ale nigdy wcześniej nie mieliśmy tak zimnego poranka. Woda w strumieniu ginęła pod kawałkami lodu, a zmrożona trawa trzeszczała pod stopami. Przy oświetleniu czołówek pakowaliśmy się tak szybko, jak było to możliwe. Żwawo dreptałam z nogi na nogę i co chwilę energicznie podskakiwałam. Chciałam jak najszybciej być w drodze. Energiczny marsz był jedynym sposobem, żeby trochę się rozgrzać. Jednak kiedy szłam po twardym zmrożonym piasku, stopy drętwiały mi z zimna i powoli zaczynałam tracić czucie w palcach. Kiedy dochodziliśmy do przełęczy (2700 m), zaczęły pokazywać się pierwsze promienie porannego słońca. Nigdy chyba nie były one tak wyczekiwane, jak tego dnia. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Była to kwestia chwili i już zrzucaliśmy dodatkowe ubrania. Znowu byliśmy w centrum upalnego lata. Jak się tu przyzwyczaić do pogody?! Rano porządny mróz a w dzień upal nie do zniesienia.

Przeskakując z nogi na nogę, ślizgaliśmy się po miękkim piasku w dół doliny. Przed nami ciągnął się post apokaliptyczny krajobraz wulkaniczny. Piasek aż po horyzont, kratery i liczne gorące źródła. Powoli zbliżaliśmy się do masywnego wulkanu Descabezado Grande. Zaraz za nim pokazywał się wulkan Cerro Azul, Oba wierzchołki pokryte były świeżym śniegiem, co niezaprzeczalnie było niesamowitym widokiem. Wspinaliśmy się po masywnych polach lawy. Niektóre miały nawet po kilkaset metrów wysokości. Pod koniec dnia trafiliśmy na jezioro powstałe po tym, jak płynąca lawa stworzyła ogromną tamę. Zaraz za jeziorem znaleźliśmy się na piaszczystej równinie otoczonej licznymi kraterami. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy rozmywające się w oddali sylwetki. Wyglądało na to, że ktoś rozbijał namiot.

Żeby dostać się do parku narodowego Radal Siete Tazas, trzeba rano odstać co najmniej dwie godziny w kolejce, żeby zakupić pozwolenie, nie mówiąc już o tłumach ludzi na każdym kroku. Jak zwykle GPT nas nie zawiódł, weszliśmy tylnymi „drzwiami”, ocierając się tylko o granice parku i po raz kolejny czując się, jakbyśmy mieli te niesamowite widoki na wyłączność. Zaskoczeniem było spotkanie pierwszych wędrowców, od kiedy zaczęliśmy naszą przygodę. Po prawie 800 km. Tak poznaliśmy Taylora i Amerykę. Zaczęli wędrówkę dwa tygodnie przed nami i to między innymi dzięki nim i ich postom na grupie wiedzieliśmy z wyprzedzeniem o licznych trudnościach przed nami.
GPT zdecydowanie nie powinien znaleźć się na liście osób, które nie potrafią żyć bez towarzystwa na szlaku. Spotkanie innego wędrowcy graniczy tu z cudem. Dla porównania — w 2019 r. Wydano prawie 8000 zezwoleń na wędrówkę szlakiem PCT (Pacific Crest Trail), z czego około 1000 osób przeszło cały szlak. W ostatnim sezonie na GPT było około 20 osób. Natomiast w całej historii nikt nie przeszedł go w całości.

Na niektórych odcinkach długimi godzinami wędrowaliśmy po miękkim piasku. Czasem miałam wrażenie, że bardziej się cofamy, niż idziemy do przodu. Za to zejścia w głąb dolin były świetną zabawą. Wystarczyło tylko skakać z nogi na nogę, a piasek sam nas prowadził.

Minęło już dobre parę dni, od kiedy ostatni raz spotkaliśmy ludzi. Za nami i przed nami ciągnęły się długie kilometry wulkanicznego terenu pokrytego jałowym piaskiem. Kiedy dochodziliśmy do jednej z licznych przełęczy, w oddali słyszeliśmy szczekanie psów, a zza pagórka powoli wyłaniało się rozbeczane stado kóz i owiec. Za zwierzętami podążali arrieros głośno gwiżdżąc i co chwile pokrzykując. W którąkolwiek stronę nie spojrzeć rozpościerało się bezkresne pustkowie. Do głowy by mi nie przyszło, że w takim miejscu można kogoś spotkać. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak trudne musi być życie kowbojów zajmujących się zwierzętami w niedostępnych częściach Andów.
Mróz gryzł w policzki. Na rozgrzewkę wspinaliśmy się do przełęczy Hornitos. Wschodzące słońce oświetlało wulkany i dolinę, pozwalając nam cieszyć się wspaniałym widokiem. Wulkan Descabezado Grande (po lewej) i Cerro Azul.

W Chile można znaleźć wulkany praktycznie na każdym kroku. Te większe często widać z odległości wielu kilometrów. Trafialiśmy także na te mniejsze, które „schowane” były w otaczającym krajobrazie. Widzicie jezioro w oddali? Tuż za nim „wciśnięty” jest niewielki wulkan Hornitos.

Wulkan Hornitos z oddali wyglądał na niewielki pagórek schowany pomiędzy górami. Zaglądając do wnętrza krateru, miałam już totalnie inne zdanie. Mimo że o wiele mniejszy od wulkanów, jakie mijaliśmy przez ostatnie dni, to i tak robił niesamowite wrażenie.


Dolina, do której właśnie schodziliśmy, tętniła życiem. Na każdym kroku mijaliśmy stada krów, koni i kóz. Na porządnie wydeptanej ścieżce co chwilę spotykaliśmy arrieros z objuczonymi końmi. Z czasem jak zbliżało się południe, spod cieni pojedynczych drzew rozchodził się zapach pieczonego mięsa. Istna tortura, jeśli od niezliczonej ilości dni żyjesz na wątpliwej jakości tuńczyku z puszki i makaronie. Mijając jedno z drzew, zaproszeni zostaliśmy do ogniska. Zanim zdążyliśmy usiąść, już trzymaliśmy kwartę słodkiego wina z dodatkiem prażonej mąki, które jest tutejszym przysmakiem. Usadawiając się na suchej kłodzie, dostaliśmy jeszcze kubeczek z pyszną mate. Trzech kowbojów usiadło naprzeciwko nas i z zaciekawieniem dopytywali, dokąd wędrowaliśmy. Matúš wdał się w łamaną rozmowę, a ja nie mogłam oderwać wzroku od dopiekającej się koźlęcej nogi. Przełykałam tylko ślinę, przy każdym spojrzeniu na skwierczący, kapiący tłuszcz. Z wielkim bólem zaczęliśmy się zbierać, kiedy panowie ściągali rumiano zapieczone i cudownie pachnące mięso z ognia. Skręcało nas w żołądkach, niestety wiedzieliśmy, że ta pokusa nie skończyłaby się dla nas najlepiej. Niejednokrotnie widzieliśmy, jak przechowywane jest mięso. Podwieszane jest ono na gałęzi. Odcinane są kawałki do obróbki, a pozostała część wisi i czeka na swój czas, czasami nawet kilka dni, a dni są niesamowicie upalne. No cóż, trzeba jakoś sobie, radzić jak nie ma prądu. W każdym razie zapach tego mięsa chodził za nami jeszcze przez kolejne kilka dni.

Głód jest wielkim wrogiem wszystkich miłośników długodystansowych wędrówek. GPT był pod tym względem wyjątkowo brutalny. Bardzo ciężko było o uzupełnienie zapasów bezpośrednio na trasie. Po znalezieniu mini sklepu jego asortyment był zwykle bardzo ograniczony. Autobus z niektórych miejscowości odjeżdżał tylko 2-3 razy w tygodniu. Więc żeby zrobić porządne zapasy w prawdziwym sklepie, trzeba było poświęcić na to przynajmniej kilka dni. My zawsze chcieliśmy pozostać jak najdłużej na szlaku, przez co często jedliśmy byle co. Niesmaczne, wątpliwej jakości a na dodatek średnio pożywne jedzenie stało się naszą codziennością.
Odcinek siódmy należał pod tym względem do najtrudniejszych. Czy można zaopatrzyć się na 160 km bardzo wymagającej wędrówki w praktycznie pustym „sklepie”? Otóż można. Zakupy w El Medano wymusiły jednak na nas niesamowitą elastyczność i dostosowanie. Makaron, trochę karmelu, mąka, tuńczyk plus jakaś dziwna ryba w puszce i czekoladopodobne batony. To praktycznie wszystko, co tam znaleźliśmy. Makaronowa papka z karmelem na śniadanie ledwo przechodziła przez gardło. Obiadowy tuńczyk, przegryzany plackami smażonymi na mące i wodzie wydawał się luksusem. Za to jedząc kolację, chciało mi się już tylko płakać. Okazało się, że ta dziwna ryba w puszce była praktycznie niejadalna. Smakowała, jakby była zmielona razem z wnętrznościami i potrzymana trochę na słońcu, żeby „dojrzała”. Przy każdej łyżce musiałam powstrzymywać odruch wymiotny. Ostatecznie skończyło się moim protestem i cięciem racji żywnościowych, obiadowy tuńczyk musiał też starczyć na kolację.

Na mapie zaznaczony mieliśmy punkt mówiący „Puesto Madame Irma-food”. Od samego rana nakręcaliśmy się na jakiś dodatek do naszych okrojonych porcji żywnościowych. Im bardziej zbliżaliśmy się do punktu, tym liczniejsze pokazywały się stadka kóz skubiące podsuszone kępki trawy. Już z daleka zauważyliśmy kilka osiodłanych koni, przywiązanych do ogrodzenia, otaczającego puesto Z głośnika podłączonego do niewielkiego panela słonecznego rozbrzmiewała głośna muzyka. Na powitanie wybiegło do nas kilka psów, a po chwili pokazała się pani Irma. Matúš tłumaczył jej, że idziemy w stronę Laguna Del Dial i szybko wciskał pytanie, czy przypadkiem nie sprzedaje sera. Po chwili wyszliśmy z kilogramowym kawałkiem pysznego koziego sera i świeżymi pachnącymi bułkami. Entuzjastycznie nastawieni do tego zakupu, usiedliśmy w cieniu pierwszego mijanego drzewa i napychaliśmy się do granic możliwości.

Przejście przez El Ingles nie zajęło wiele czasu. Wieś składała się z trzech domów i przydomowej rozpadającej się szopy z napisem sklep, jednak nikogo nie było w pobliżu. Jedyne oznaki życia, na jakie trafiliśmy to pałętające się za nami wychudzone kundle. Wróciliśmy do pierwszego domu, który jako jedyny wyglądał na zamieszkany. Od pani, która wyszła z ogrodzonego podwórka, dowiedzieliśmy się, że autobus do miasteczka odjeżdża dopiero następnego dnia. Matúš zapytał o nocleg. Brak. Sklep? Pani zapytała, co chcemy. Nie wiedzieliśmy, czego chcemy, bo nie wiedzieliśmy, co może tam być. Jako odpowiedz, dostaliśmy tylko wzruszenie ramionami. Zmęczeni, głodni i poirytowani przeszukiwaliśmy pobocze drogi, gdzie mieliśmy nadzieję rozbić namiot i ugotować makaron. Pod drzewem na niewielkim skrawku trawy obozowała rodzina. Matúš zapytał, czy można rozbić namiot. Mężczyzna wskazał na dom, od którego chwilę wcześniej przyszliśmy i powiedział, że potrzebujemy pozwolenia. Więc poszliśmy po pozwolenie. Tym razem znaleźliśmy pana, który bezproblemowo się zgodził. Matúš szybko dorzucił pytanie, czy można kupić chleb lub jajka. Znajoma nam już gospodyni wyszła z kluczami i skierowała się do małej przybudówki. Ile emocji było, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że to przydomowy sklepik. Cola, chipsy, ciastka, piwo... Siedząc pod drzewem, z rozkoszą wcinałam brzoskwinie z puszki, popijając zimnym piwkiem. Ten wieczór wigilijny na pewno na długo pozostanie w mojej pamięci.

