Anna Liszewska
Czasami było bardzo ciężko (GPT część 4)
Updated: Dec 14, 2020

Kowboj z zainteresowaniem zapytał, dokąd zmierzamy. „Parque el ingles” odpowiedział Matúš. Mężczyzna ze zrozumieniem pokazał szeroką ścieżkę, tłumacząc, że oni też zmierzają w tym kierunku. Matúš szybko zaprzeczył i pokazał na góry. Ruch głowy w bok, uniesione brwi i wykrzywione usta mówiły nam, że planujemy zrobić coś nie do końca normalnego.
Od kiedy zaczęliśmy ten odcinek. Zdecydowana większość trasy prowadziła na przełaj po bardzo wymagających terenach. Dzień był wyjątkowo ciężki, z trudem udawało nam się utrzymywać tempo kilometra na godzinę. Zaczęliśmy go od wspinaczki po luźnym zboczu. Trzeba było zwracać dużą uwagę, gdzie się stawia stopę, żeby nie zjechać w dół. Przydatne okazały się pojedyncze kępki trawy, na których można było trochę się oprzeć. Staraliśmy trzymać się współrzędnych. Wielokrotnie jednak musieliśmy zawracać i wybierać inną drogę. Na kolejnym zboczu próbowaliśmy iść serpentynami, szukając najdogodniejszego przejścia, chwilami zastanawialiśmy się nawet, czy jest to możliwe.
Zejście do doliny okazało się kolejnym wyzwaniem. Wielokrotnie niekontrolowanie ślizgaliśmy się na drobnych kamykach. W pewnym momencie było tak stromo, że nie miałam odwagi podnieść się nawet na milimetr i zjeżdżałam tylko na pupie. Moja jazda skończyła się o wiele niżej, gdzie piętrzyły się ogromne głazy. Czepianie się po nich zajęło nam pozostałą część popołudnia. W końcu znaleźliśmy się w dole olbrzymiego kanionu. Cały dzień z nieustanną dawką adrenaliny zbił mnie z nóg. Rozbiliśmy namiot w pierwszym miejscu, gdzie znaleźliśmy wodę. Jednak żeby nabrać ją do kubka, musieliśmy najpierw wykopać dziurę w bagnistym podłożu.

Następnego dnia zauważyliśmy, że mamy towarzystwo. Za nami w niewielkiej odległości podążał argentyński lis szary. Wyczytaliśmy, że są one bardzo ciekawskie i często podchodzą do ludzi. Trzeba jednak uważać na pozostawione poza namiotem buty. Im bardziej znoszone i „pachnące”, tym większa szansa na ich zniknięcie. Jeśli akurat nie chowaliśmy ich do środka przed pająkami, to upewnialiśmy się, że są dobrze przywiązane do plecaka lub namiotu.
GPT składa się z 40tu odcinków, które są różnej długości. Najkrótszy z nich ma 35 km, a najdłuższy prawie 200 km. Każdy odcinek oznaczoną ma trudność w skali 1-5. Dzięki temu mniej więcej wiadomo czego się spodziewać. Łatwa polna droga, niewymagający szlak, czy może trudne kilometry na przełaj z dodatkiem przedzierania się przez gęste zarośla. Odcinek, który właśnie pokonywaliśmy, jako jedyny wychodzi poza skalę i jego trudność oznaczona jest jako 6. W dokumencie informacyjnym wyraźnie jest zaznaczony tylko dla wędrowców z bardzo dobrym górskim doświadczeniem. Przystosowanych do wędrowania po bardzo trudnych i wymagających terenach. Czytając to, nie byłam do końca świadoma, co tak naprawdę to oznacza.

Wiatr się wzmagał, a chmury ciemniały. Sprawdziliśmy pogodę na GPS-ie. Okazało się, że następny dzień będzie bardzo wietrzny z dodatkiem dużej ilości opadów. Po brodzeniu w lodowatej rzece rozbiliśmy namiot w bezpiecznej odległości i postanowiliśmy przeczekać tam kolejny dzień. Większość czasu spędziliśmy na podtrzymywaniu namiotu. Wiatr chwilami był tak silny, że praktycznie go na nas kładło. Ulewa przeplatała się z gradem. Zakopana w śpiworze trzęsłam się z zimna, nie pomagała nawet duża ilość ubrań, jaką miałam na sobie. Kiedy pogoda lekko się uspokajała, skupialiśmy się na naprawie sprzętu. A było co naprawiać. Matúš łatał buty, które były w fatalnym stanie. Ostre kamienie w czasie wędrówki na przełaj odcisnęły na nich piętno. Podeszwy nie były zdarte, ale pocięte. Materiał na wierzchu ledwie się trzymał. Ja zszywałam porwane ubrania i łatałam plecaki. Chwilami miałam wrażenie, że szlak się na nas uwziął, rzucając kłody pod nogi. Wszystko się psuło i rwało. W Każdym miasteczku musieliśmy kupować zestaw klejów, łatek i czegokolwiek co nadawało się do naprawy.


Następnego dnia od samego rana próbowaliśmy przypomnieć sobie hiszpańskie zwroty dla strażników. Ścieżka ciągnęła się 20 km przez dolinę, która jest prywatna, ktoś ją kupił tylko po to, żeby w weekendy przylatywać helikopterem na ryby. Tego dnia była sobota. Dotarcie tam zajęło nam pięć bardzo trudnych dni i nie wyobrażaliśmy sobie powrotu tą samą drogą. Wodospady, rzeka z dobrze odżywionym pstrągiem i ogromne jezioro do weekendowych połowów. Wszystko to jest pilnowane przez dwóch arrieros. Dotarliśmy do ogrodzenia prowizorycznego schronienia. Pod dachem widać było butelki i bałagan pozostawiony na stole. Do drzewa były przywiązane dwa osiodłane konie. Kilka niewielkich psów wybiegło zza dziurawej furtki, mimo szczekania nikt się nie pokazał. Poczekaliśmy jeszcze chwilę i zadowoleni, że nic się nie dzieje, po cichu ruszyliśmy dalej. Kto by pomyślał, że będzie tak łatwo. Po kilometrze wśród drzew zauważyliśmy dach małego domku. Koń przywiązany do drzewa tylko leniwie na nas spojrzał. W oddali słyszeliśmy głosy. Jednak ponownie nikt się nie pojawił, a ścieżka odchodziła w lewo, omijając domek. Oddalając się, znacząco przyśpieszyliśmy. Wędrując wzdłuż jeziora, widzieliśmy motorówkę przy małym pomoście i powiewającą Chilijską flagę w ogrodzie domu.
Jeśli masz wystarczająco dużo pieniędzy, możesz kupić w Chile, co tylko zechcesz. „Szwajcaria Ameryki Południowej”, słyszeliśmy przed wyjazdem. Teraz nie jestem pewna, czy tak to wygląda. Chile, mimo że jest jednym z najbardziej rozwiniętych krajów Ameryki Południowej, ma także jedną z najbardziej uderzających różnic między bogatymi a biednymi. Kilka liczb: podczas gdy 1% ludności posiada 26% bogactwa kraju, 50% gospodarstw domowych posiada tylko 2%. Lub fakt, że tylko cztery rodziny posiadają do 46% udziałów w spółkach w Santiago.